BLOG


Panowie o niskich głosach, czyli lektorzy na bruk!

Jak to, lektorzy na bruk? Szaleju się ojadł? Szkoda bruku, pomyślą złośliwi kursanci. Spokojnie, nie chodzi o lektorów w znaczeniu nauczycieli języków obcych. Ich jakoś da się ścierpieć, choć czepialscy są, uszczypliwi, a niektórzy nie dają nawet ściągać. Dziś mowa będzie o innych lektorach. Tych absolutnie nie do zniesienia, niestety chyba również w znaczeniu nie do usunięcia.

Jedną z najbardziej szokujących rzeczywistości, jakie odkrywa cudzoziemiec uczący się polskiego po przyjeździe do naszego kraju jest nie tylko słowo dobranoc, nieakcentowane bynajmniej na ostatnią sylabę czy krótkie, dosadne „no” w groteskowym znaczeniu „tak”. Wielkim, traumatycznym przeżyciem jest obecność w telewizji panów o niskich głosach, których tubylcy nazywają lektorami. W sumie nazwa słuszna, bo lektura to czytanie, a panowie o niskich głosach właśnie tym się zawodowo pałają. Tylko czy nie mogliby (tak zamiast) poczytać coś na głos swoim dzieciom albo nawet żonie, choć to przecież zupełnie obcy człowiek, a nie członek rodziny?

Tak jak są trzy podstawy sukcesu językowego (ale o tym później), tak są trzy sposoby transpozycji obcych materiałów filmowych. Mowa głównie o zagranicznych serialach i filmach proponowanych rodzimym widzom. Jeden sposób jest znakomity, drugi przeciętny, trzeci czysto patologiczny.

Na czystą patologię postawiła Polska, na przeciętność między innymi Włosi i Niemcy, znakomity wariant wybrały chociażby Macedonia, Chorwacja czy kraje skandynawskie. Osoba podróżująca po Europie już pewnie wie, do czego piję. W krajach byłej Jugosławii obcojęzyczne produkcje są pokazywane z NAPISAMI w rodzimym języku. Pamiętam moje obawy związane z pierwszym dłuższym pobytem w Skopje w 2008 roku, gdy bliscy znajomi przestrzegali mnie przed niebezpieczeństwem „dzikiego kraju”, a także przed problemami z komunikacją międzyludzką. Na miejscu okazało się, że poza szalonymi kierowcami i absurdalnym brakiem oznakowań przystanków komunikacji…miejskiej, stołeczne miasto może się nawet podobać. Macedończycy, którzy mnie gościli i ich znajomi, mimo dużej nieśmiałości, płynnie posługiwali się angielskim. Tylko dzięki telewizji- jak zapewniali – setkom seriali i filmów dostępnych w państwowych kanałach w oryginalnej ścieżce dźwiękowej. Tę samą obserwacją podzielił się ze mną niedawno pewien Chorwat ze Splitu, narzekający na mierny poziom nauczania w szkołach. – Gdyby nie telewizja i turyści nikt nie znałby tu żadnego języka obcego, tymczasem pokolenie mojej mamy ogląda latynoskie telenowele i zapamiętuje całe zdania po hiszpańsku – tłumaczył mi Mladen.

Francuzi, Niemcy, Włosi wolą zagraniczne produkcji dubbingować. W Polsce przyjęliśmy, że dubbing dotyczyć będzie tylko materiałów dla najmłodszych. Popełniliśmy dydaktyczną zbrodnię wobec niewinnych niczego dzieci. „Doppiaggio” nie jest wcale optymalnym rozwiązaniem. Jest „doppio”, czyli między innymi dwulicowe, podstępne. Nasi rodacy zwykle wybuchają śmiechem, słysząc znanych amerykańskich aktorów mówiących nie swoim głosem. Z punktu widzenia nauki języków przez Polaków taki dubbing we włoskiej telewizji nie jest jednak dramatem. Mogą przecież obejrzeć znane im produkcje w nowej, oryginalnej ścieżce dźwiękowej, a w Italii „doppiaggio” stoi na wysokim poziomie.

Wybór trzeciej drogi, czyli zagłuszanie ścieżki dźwiękowej tubalnym głosem męskim (z wyjątkiem niektórych nocnych filmów, nie dla najmłodszych, na pewnym kanale z plusem w nazwie) ośmiesza nasz kraj tak samo jak numeracja peronów i torów na każdej stacji kolejowej. Tu i tu mamy do czynienia z imposybilizmem, cudownie przetłumaczonym na polski jako „niedasizm”. Czy doczekamy czasów, gdy wejdziemy na polski dworzec PKP i zobaczymy kolejno peron pierwszy, drugi, trzeci, czwarty, bez żadnego posługiwania się słowem tor? Zapytajcie znajomych o opinię na ten temat. Popatrzą na was z wyrzutem i powiedzą: a w czym ci to przeszkadza? Widocznie tak jest, bo tak ma być! Już nie upieram się nawet, by używać, tak jak Włosi, liczebników głównych a nie porządkowych i mówić: peron jeden, peron dwa. Cóż zrozumie obcokrajowiec ze zdania: pociąg do Krakowa odjedzie z toru siódmego przy peronie drugim? Nieważne, odbiegliśmy nieco od tematu głównego.

Dlaczego tak nie znoszę lektorów telewizyjnych? Bo nawet przy ich pięknych głosach czy maestrii w interpretacji tekstów zabijają oryginalną, zagraniczną ścieżkę dźwiękową, zabierając nam jedną z trzech najważniejszych podstaw nauki każdego języka – EKSPOZYCJĘ na ten właśnie język. Przyzwyczaili nas też do lenistwa i gdyby dziś zrobiono badania, czy polscy widzowie woleliby oglądać filmy z lektorem, z napisami czy dubbingowane, jestem przekonany, że większość zagłosowałaby za panami o niskich głosach. Mniej więcej dekadę temu gazeta Dziennik próbowała skruszyć mur i zainicjować dyskusję o niepotrzebnej obecności lektorów w polskiej telewizji. Dyrektorzy poszczególnych stacji byli wyjątkowo lakoniczni, jedynie szef komercyjnego kanału przyznał, że niczego nie zamierza zmieniać, by nie utracić widzów. Przyznam wam, że to co robią prywatni nadawcy, o ile oczywiście nie łamią prawa, niewiele mnie obchodzi. Telewizja Polska mogłaby jednak w ciągu kilku miesięcy wprowadzić napisy do wszelkich zagranicznych produkcji i podpiąć tę akcję pod wartości i misje edukacyjne. Oczywiście, chodziłoby zwykle o materiały po angielsku, wcale nie po włosku, ale gdy zobaczyłem badania, w których 62% Polaków zadeklarowało znajomość języka Szekspira, wziąłem i „pękłem” ze śmiechu. Owszem, masowo znamy angielski, ale mniej więcej tak, jak Ecik znał włoski w starym dialogu z Masztalskim.

Ecik, ty naprawdę umiesz godoć po włosku?
– No umiem. (znów to nieszczęsne no)
– To powiedz coś po włosku!
– Paszoł won!
– Dyć to nie po włosku!
– O kurde, toć to ja nie wiedzioł, że ja znam jeszcze jeden język!

Jest jawną kpiną, że mając do dyspozycji proste i wcale niekoniecznie droższe rozwiązanie, stawiamy od lat na lektorów. Wróci taki telewizyjny lektor do domu i już pewnie nie poczyta ani dzieciom, ani nawet tej nieszczęsnej, obcej żonie.
Osłuchiwanie, tzw. ekspozycja na język jest absolutnym fundamentem. Smykałka do nauki dźwięków, tzw. dobre ucho jest naprawdę dużo mniej istotne.

– Nie mogę uczyć pani syna gry na skrzypcach. On w ogóle nie ma słuchu – przyznał pewien nauczyciel muzyki
– Panie, on nie ma słuchać, on ma grać!

Ten dowcip chyba właściwie obrazuje problem, o którym mowa w tekście. Przypomina mi się też opowieść znajomego kibica, który miał duże ambicje sportowe i poszedł do miejscowego trenera od motoryki z prośbą o radę.
– Trenerze, muszę zacząć biegać, żeby schudnąć.
– O nie, kolego, ty to musisz schudnąć, żeby zacząć biegać.

Nie akceptuję argumentów kursantów, którzy wzbraniają się przed oglądaniem włoskiej telewizji i słuchaniem radia, mówiąc, że nic z tego nie rozumieją. – Ty nie masz rozumieć, żeby słuchać, ty masz słuchać, żeby rozumieć.
A pozostałe dwie podstawy sukcesu? Oprócz ekspozycji na język to twoja motywacja i praca własna. Ale o tym już przy innej okazji.

dworzec-2